Huraaa wakacje!
Tak tak wiem, spóźniłam się trochę z ekscytacją, bo przecież to już koniec lipca.
Czy nie można jednak cieszyć się letnim czasem każdego dnia? Czy trzeba czekać z tą radością do zaplanowanego urlopu, mówić o nim codziennie z rozżaleniem i skreślać dni w kalendarzu na biurku?
Kiedy pracowałam w korporacji, znalazłam sposób na letnią melancholię. Był on prosty, tani i nie trzeba było kupować ani biletu na komunikację miejską, ani paliwa do samochodu.
Codziennie robiłam sobie mini wczasy, które trwały od 15 minut do 2-3 godzin.
Do pracy jeździłam rowerem. Przez te kilkanaście minut czułam się jak na fajnej wycieczce :)
O 8 rano nie było jeszcze upałów, ulice dość opustoszałe, bo część warszawiaków powyjeżdżała z miasta, a po drodze mogłam kupić świeże malinki od dziadka. Miałam też ( I tu rada dla singli: dobre ryby biorą na rower ;) ) swoich kibiców - adoratorów przy biurowcu, którzy zawsze uśmiechali się i pozdrawiali mnie wjeżdżając do garażu :)) Jeden z nich nawet zostawił mi kiedyś liścik w koszyczku napisany po francusku + zaproszenie na Cafe au lait ;)
Po pracy wracając rowerem machałam ściśniętym w tramwajach ludziom, jadłam obiad i szykowałam się na kolejną miłą wycieczkę z moją pieską Coffee. Czasem aktywnie, wtedy rzucałam jej piłeczkę, a ona biegała i przynosiła pod nogi, a czasem po prostu leżałyśmy na trawie i wąchałyśmy kwiatki.
Wieczorami, kiedy upał dawał się we znaki, chłodziłam się seansem w kinie, albo z koleżanką na tyłach Biblioteki Narodowej leżałyśmy na kocu i wsłuchiwałyśmy się w miasto zapadające powoli w sen nocy letniej.