Mały Wiciu w krótkich gaciorkach, wraz z kumplami z podwórka zakradał się do lokalnej pijalni, gdzie tylko dorosłym, za przyzwoleniem z racji stosownego wieku,wydawano piwo, wino i inne trunki. Tam ciężko zarobione, bądź załatwione pieniądze na zbiorach butelek, makulaturze, wyproszone od dziadka, babci, od mamy z reszty z zakupów czy wydłubane finką ze świnki zamieniali nie na zakazane płyny a na monety. A po co ? A na "żydka". Niech szczęście dziś przyniesie. Lecz owym "żydkiem" nie był sympatyczny pan z pejsami i brodą , ale magiczna maszyną wisząca na ścianie. Wyposażona w złotą gałkę do przekręcania metalowym człowieczkiem z koszyczkiem , kilka przeszkód z gwoździ i co najważniejsze wlot , zębatkę i wylot monet. Najczęściej, po nieudanej próbie złapania złotówki do koszyczka, pieniążek przepadał w niedostępną część maszyny, a ściślej mówiąc za szybkę, tak by kusiła i zachęcała do kolejnej próby. Zdarzało się jednak, że temu, który był zręczniejszy , czy miał danego dnia więcej szczęścia (niż rozumu zapewne) , maszyna z cudownie rozlegającym się brzmieniem, niczym w kasynie de Royal wypluwała podwójnie, potrójnie a nawet poczwórnie srebrzyste jedno złotówki. Radość i nadzieja na kolejną wygraną wracała. Niestety tylko na chwilę, bo ilość pożeranych przez maszynę monet znów bezlitośnie wzrastała. Tato powiedział mi, że w tamtych czasach taka złotówka miała wartość dwóch lizaków i to było coś dla dzieciaka.
Ten sam Wiciu , po czterdziestu pięciu latach odnalazł swoją magiczną maszynę gdzieś pod Krakowem, zażarcie wytargował i przytaszczył do domu. Kiedy wypluła mu pierwsze dwie pięciozłotówki ( obecnie tylko takie do niej pasują) radość wróciła jak wtedy , gdy po raz pierwszy wygrał na cztery lizaki.
Maszyna Wicia foto. Muszka |
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz